W moim odczuciu film
Dogville pokazuje dwa kompletnie różne podejścia do moralności chrześcijańskiej, przy czym jedno z nich sam ze zmiennym szczęściem stosowałem przez parę lat i skutkowało to samymi klęskami. Jedno, często pełne hipokryzji, niekiedy wprost z nią (a może z moim jej wyobrażeniem) sprzeczne reprezentuje lwia część mieszkańców miasteczka. Ot, zbiór konwenansów pomagających utrzymać pewną spójność mikrospołeczności. Drugie, wręcz aksjomatyczne, tj. nadstawianie drugiego policzka, spolegliwość, ufność do granic własnej możliwości, reprezentuje Grace (no, przez większość filmu, ale o tym zaraz).
Widzę tutaj właśnie zderzenie tych dwóch postaw i opłakane skutki, które nieraz (nie zawsze) z nich wynikają. Mieszkańcy, za namową „idealisty", przyjmują Grace (no w końcu jak by postąpili dobrzy chrześcijanie?), ale bezinteresowność uwiera ich, drażni. A gdy osoba, której udzielają schronienia oferuje od siebie tyle, ile może, żądają stopniowo więcej i więcej, aż do niewolnictwa (w tym i w przypadku z filmu seksualnego, co ma niebagatelne znaczenie, ponieważ to ofiara nadużycia staje się brudna w oczach społeczności, a nie nadużywający, i to jest coś głęboko biorącego się z widzianej w krzywym zwierciadle kultury judeochrześcijańskiej, choć wydawałoby się, że z chrześcijaństwem sprzeczne). Poprzez poniżenie się nie zostajesz (przynajmniej na tym łez padole) wywyższony, a jedynie bardziej i bardziej otoczenie wciska Cię w grunt. A że niewielu zniesie upokorzenie poza wszelkie wyobrażenie, połączone z wtórną wiktymizacją (to właśnie wychowawcy, koledzy czynią z osobą chcącą żyć literalnie jak katolik, mówią: a bo ty jesteś ciapą, nie stawiasz się, twardym trza być etc.), fil kończy się tak, jak się kończy: wyładowaniem wzbierającego poczucia krzywdy, okrutnym i niepowstrzymanym.
Ojciec-gangus (czy jaka tam relacja zachodzi), przed którym Grace uchodzi, to właśnie nie do końca dobra, przewrotna i czasem okrutna natura człowieka, jego immanentna skaza. Grzech pierworodny
in some way. Może jakiś oświecony teolog z XX wieku, którego czytało trzech ludzi rzucił na to takie światło, że wszakże win się nie dziedziczy, poczucie winy z powodu grzechu pierworodnego to pomieszanie pojęć, itd. lecz przeciętny chrześcijanin, który chce trzymać się swej wiary (a nie tylko traktuje ją jak zjawisko kulturowe, zespół zachowań i tradycji, tj. jak większość mieszkańców miasteczka) odbiera to dokładnie jak w piosence Hoziera (choć pierwotne pochodzenie cytatu skądinąd
),
I was born sick… To poczucie wewnętrznej skazy, pewnych skłonności do czynienia zła, które żywi człowiek szczerze oddany zasadom wiary i przed którymi chce ujść, ukryć się, daje ludziom nieprzejawiającym takiej wrażliwości nieproporcjonalną nad nim przewagę. A jego ufność i działanie w dobrej wierze zostaną odebrane jako słabość, jako coś, co można wykorzystać. Albo zatem mamy praktyczne niewolnictwo, albo w końcu ta pęknięta natura bierze górę (samochód z ciemnymi szybami nadjeżdża), ten pierwiastek zła odzywa się w obliczu takiego cierpienia (nie zawsze, ale bardzo często).
Pewnie pierdoły straszne napisałem, ale musiałem to gdzieś z siebie wyrzucić i to zagajenie o
Dogville być może taki miało sens z mojej strony, choć sobie tego nie uświadamiałem.
PS Nie jestem mądry w żadnym sensie. Nie wyróżniam się ponadprzeciętną inteligencją, nie mam też mądrości życiowej (pewną, niepełną wszak dalece, paletę doświadczeń życiowych mam, ale ewidentnie nie umiem z nich wyciągać wniosków, albo inaczej, wyciągam wnioski i dalej robię po staremu). Należę do osób oczytanych (w miarę) i elokwentnych (też w miarę), ludzie często te sprawy mylą.
Po prostu odkąd pamiętam lubiłem się uczyć (raczej nie rzeczy praktycznych, choć w sumie w dzieciństwie to też) i dowiadywać się o nowych dla mnie sprawach, nie wiem dlaczego (może to kwestia podejścia mojej matki, ale też chyba nie do końca). Nigdy nie łączyło się to u mnie z jakąkolwiek bystrością, nie przekłada się też na jakkolwiek rozumiany sukces w życiu (może parę bzdurnych konkursów w podstawówce i gimnazjum i dobrze napisana matura, którą się mogę podetrzeć). Tak że wystarczy trochę samozaparcia i można być idiotą z dość umiarkowaną wiedzą i sprawiającym (stosunkowo) dobre wrażenie.