Nie definiuję (przynajmniej nie jakoś ściśle).
Rzeczowym argumentem nie jest dla mnie: myślenie życzeniowe (chciałbym, żeby był Bóg, więc uznaję, że tak właśnie jest), książka, która sama o sobie stwierdza, że jest słowem Boga (też taką mogę napisać, tylko pewnie będzie znacznie gorsza literacko, i będzie to w takim samym stopniu argument), „bóg luk" (nie wiem, jak to się stało, więc to wszystko zrobiła siła wyższa), zasada pierwszej przyczyny (Russell energicznie gestykuluje), to, że wiara religijna jest powszechna, całun taurydzki (pisownia celowa), argumenty filozoficzne przyjmujące nieweryfikowalne i bardzo mocne (to ostatnie rzeczywiście może być subiektywne) założenia odnośnie rzeczywistości (jak argument Anzelma), korzystny wpływ wiary na (będące moim słabym punktem) zdrowie psychiczne itp. To wszystko (!) są argumenty (a często ludziom się tylko wydawało, że to argumenty) za istnieniem bóstwa, z jakimi się spotykałem, nie tylko w lekturze różnych tekstów, lecz także w rozmowach z ludźmi.
Gdyby bóstwo mi się objawiło, skorzystałbym z usług psychiatry. Gdyby to nic nie wyjaśniło, a „wizja" by się ponowiła, pewnie uznałbym, że bóstwo istnieje, choć przecież teoretycznie mogłoby to być skutkiem choroby, której nie udało się u mnie zdiagnozować psychiatrom lub która w ogóle jeszcze nie jest opisana. To byłby dla mnie argument (choć niekoniecznie dowód, bo jak pisałem w poprzednim zdaniu…).
Gdybym był świadkiem nauczania Jezusa czy kogoś podobnego i jego cudów (nauczanie pewnie miało miejsce, choć raczej nie da się stwierdzić, czy i w jakim stopniu takie jak w Biblii, cuda nie), pewnie bym uwierzył. To byłby dla mnie dowód, więc w szczególności i argument.
Gdyby przedstawiono wywód wskazujący na istnienie bóstwa oparty na ustaleniach nauk przyrodniczych i zaakceptowany przez jakąś część naukowców, z którym to wywodem zapoznałbym się i byłbym w stanie ocenić jego wartość, a nie znalazłbym żadnego błędu, uznałbym to za argument, dowód nie, ale bardzo mocny argument jak najbardziej. Pewnie bym uwierzył, bo wolałbym wierzyć niż nie.
Gdyby powstał system filozoficzny z bardzo ściśle (na takim poziomie jak w matematyce mniej więcej) określonymi pojęciami i minimalistycznymi, jak najwęższymi założeniami (no to po części subiektywne), który wywodziłby istnienie bóstwa i umiałbym przeanalizować te wywody oraz je ocenić, to zapewne uznałbym to za argument. Tak przy okazji warto zauważyć, że z konieczności byłby to argument za bóstwem bardziej uniwersalnym niż z którejkolwiek ze znanych mi religii, być może bezosobowym, niewykluczone, że coś w kierunku deizmu.
Czyli rzeczowy argument to dla mnie osobiste doświadczenie, badania naukowe (teologii nie uznaję tu za naukę, ale jakiejś historiozofii też, wolę w ogóle anglojęzyczny poziom na
arts i
sciences), których wartość jest uznana bądź które mogę samodzielnie ocenić, system filozoficzny, który jest precyzyjny i nie ma założeń z kosmosu.
A, jeszcze co do komputerowego sprawdzania sformalizowanej wersji dowodu ontologicznego. Uważam, że to jest ciekawa rzecz, ale jak mówił pan Łukasz Lamża (o tutaj:
Kod: Zaznacz cały
https://www.youtube.com/watch?v=d3TJ7HSzPBs
)
matematyka wszystko połknie.
O, tak patrzę, czyżby komentarz Dasia się pojawił? Mnie się wydaje, że na tamto pytanie odpowiada rozróżnienie na
arts i
sciences, gdzie matematyka (tak jak np. filozofia) to prędzej
art. W tym sensie bym powiedział, że matematyka nie jest nauką, co nie odbiera jej wartości. Chociaż można też uznać, że matematyka to nauka formalna, natomiast nie jest to, tym bardziej w takim kierunku, w jakim poszła w XX w. i teraz (wbrew poglądom np. Arnolda) nauka empiryczna. Czyli ani art, ani science.
-- 13 sie 2019, o 17:03 --
Tak naprawdę to ostatnie rozumienie rzeczowego argumentu pewnie odbiega od tego podziału, jakiego się uczyłem w I klasie gimnazjum do konkursu retorycznego.-- 13 sie 2019, o 17:15 --MadJack czyści stopy jak Cejrowski. Dałbym link, ale niestety ograniczenie do jednego linku nie pozwala. To mamy 1:1 w obelgach.