Niepokonana pisze: Taka kara śmierci, która nie boli, to żadna kara.
Niezupełnie, zważywszy, że osoba jej poddana traci potencjalne możliwości, jakie zarysowywałyby się dla niej w dalszym życiu. W zasadzie IMHO traci wszystko (gdyż nie wierzę ani w ględzenie o godności, ani w „duszę nieśmiertelną"). No i strach przed śmiercią (jako czymś nieznanym i niemal niewyobrażalnym) jest jednak silnym bodźcem, więc w przypadku osób niemających zaburzeń idących w
odpowiednim kierunku związany z tym stres jest karą. Cierpienie fizyczne to niejedyny wymiar.
Poza tym w przypadku takich osób, jak wielokrotni mordercy (Breivik, Unabomber, Andrzej Duda) istotniejszy niż sama dotkliwość kary wydaje mi się fakt usunięcia potencjalnego zagrożenia dla społeczeństwa, który w przypadku izolacji w takim czy innym zamkniętym ośrodku utrzymywanym z pieniędzy podatników jest o tyle problematyczny, że podatnicy płacą za życie osoby, która już społeczeństwu poważnie zaszkodziła i może to zrobić ponownie. Ktoś mógłby powiedzieć, że rozwiązaniem są prywatne więzienia, w których więźniowie sami by się utrzymywali pracą, jednak problem z tym konceptem jest taki, że IMHO prowadzi do niewolnictwa.
Nie chodzi o to (nigdy zresztą, nie tylko w tym przypadku), by społeczeństwo mściło się na przestępcy, z czym wiązałoby się przekonanie, że musi on odpowiednio mocno ucierpieć. Uważam za godne pogardy rozumowanie w kategoriach odpłaty. Jeśli da się z sukcesem przeprowadzić resocjalizację, to za główną funkcję „kary" uważam resocjalizację, a jeśli nie, to zapewnienie bezpieczeństwa społeczeństwu przez likwidację bądź izolację źródła zagrożenia. Ogólnie uważam, że „kary" kiepsko działają, jeśli mają taki wymiar, by sprawiać cierpienie winnemu, a nie opierają się na naprawie wyrządzonych krzywd (choć to trochę obserwacje chłopka roztropka, jakim niewątpliwie jestem). W przypadku celowego zabicia osoby oczywiście nie ma mowy o żadnej naprawie krzywd, gdyż resurrection na eksperckim to mogą mieć Alamar, Jeddite i cieśla z Nazaretu, a nie my.